Znacie je. Takie małe, granatowe owoce, słodkie w smaku. Rosną na krzakach. Krzaki te mają zielone liście i, dzięki Bogu, nie mają kolców! Łatwo się je zbiera. Szybko. Stajesz przed krzakiem i obrywasz. Każda, która nie jest granatowa, powinna zostać. Dojrzeć. W późniejszym, bliżej nieokreślonym terminie. Inaczej będzie kwaśna. A to chyba się mija z celem? Owoce z założenia powinny być słodkie. No, są wyjątki, ale kto dla przyjemności je cytrynę?
To jeden z powodów, dla których ktoś codziennie kupuje borówki. Źródło witamin i przyjemności. Małe, twarde. Ale nie za twarde! Takie w sam raz. Jako przekąska. Więc tak: ktoś codziennie borówki kupuje. Ale żeby robić reklamę "magicznej borówki"? Sprzedawcy mają wyobraźnie! W każdym bądź razie: Jules jak zawsze szła do pracy. Której, a to ci niespodzianka!, nie znosiła. Bycie sprzedawcę w Macku? Nie był to szczyt jej marzeń. Zwłaszcza, że ukończyła już studia i wypadałoby może zacząć robić coś konstruktywnego. Jak znalezienie dobrze płatnej pracy i wyprowadzka z walącej się rudery, zwanej mieszkanie. Ale Jules nie było na to stać. Na razie przynajmniej. Musiała więc zadowolić się kawalerką, z wiecznie cieknącym kranem. Którego nie miał kto naprawić, bo Jules własnie zerwała ze swoim chłopakiem.
Matt był typowym chłopakiem z sąsiedztwa. Miły, uczynny, grzeczny, rodzice go uwielbiali. I nudny. Jules nudziła się przy nim okropnie. A ona nie chciała się nudzić. Chciała przeżywać... coś. Nie do końca była pewna co. Oczekiwała, że życie będzie bardziej ekscytujące. Ale nie było. Przytłoczyła ją codzienność. Praca, rachunki, dorosłość. I myśl, że to już koniec. Koniec jej życia, choć ono się jeszcze na dobre nawet nie rozpoczęło.
Jules nigdy nie marnowała pieniędzy. Ale tego dnia, po pracy miała zwyczajnie dość! Nie dość, że trafiła na bardzo niemiłych, chamskich nastolatków, to jeszcze dowiedziała, że będą cięcia w kadrach. I zapewne wyleci. Straciła status studentki, więc po co komu taki pracownik? Szła przygarbiona, choć dzień był piękny. Jakby pogoda chciała sobie z niej zadrwić. Mówiła "Popatrz! Jest tak cudownie, a ty co? A ty masz przechlapane!" i śmiała jej się przy tym w twarz. Jules naprawdę nie znosiła swojego życia. Przynajmniej dzisiaj. Dlatego zatrzymała się przy kobiecie sprzedającej owoce. Miała ona borówki. Jules nie jadła borówek od wyjazdu z domu. Jakoś nigdy nie było okazji... Może zrobi na obiad naleśniki? Bita śmietana i borówki?
Jednak zanim Jules cokolwiek postanowiła, zobaczyła karteczkę, ręcznie wypisaną. "Magiczna borówka". Parsknęła śmiechem. Serio? Ktoś w to wierzył? Zupełnie zignorowała głupią reklamę i kupiła sobie nieszczęsne borówki. Zje je potem. Coś jej się w końcu od życia należało.
W nieco lepszym humorze, wdrapała się do swojego mieszkania. Nie było windy, więc wchodziła na szóste piętro na nogach. Wyrabiało to kondycję, a Jules nie mogła narzekać! Nigdy nie była za szczupła. I zawsze miała problem z utrzymaniem wagi. Zakupy zostawiła w aneksie kuchennym, zrzuciła buty, związała włosy, zdjęła biżuterię. Wróciła do kuchni i zajęła się przygotowaniem obiadu. Naleśniki na poprawę humoru. Z magicznymi borówkami.
Godzinę później siedziała przed talerzem puszystych, złotych naleśników. Miała przygotowaną bitą śmietanę i umyte borówki.
-Smacznego-mruknęła do pustych ścian. I zaczęła jeść. Zadowolona ze swojego kulinarnego geniuszu (niczego nie spaliła!), mruczała z zadowoleniem. Szkoda, że nie miała kota. Mogłaby go pogłaskać. Niestety, na zwierzaka nie miała czasu. Z resztą, na nic nie miała czasu!
Nagle zakręciło jej się w głowie. Odłożyła sztućce i wstała. Podeszła do okna i otwarła je na oścież. Było duszno. Gorąco. Może przypadkiem czegoś dosypała do naleśników? Mogło się tak zdarzyć! Jules nigdy nie była orłem, jeśli chodziło o gotowanie. Potrafiła przypalać garnczki, spaliła czajnik, dosypywała soli zamiast cukru, albo na odwrót. Najlepiej wychodziła jej kawa. A kawy piła hektolitrami! Jednak teraz była pewna, że wszystko zrobiła jak w przepisie! Więc co jest?
Zanim Jules zemdlała, uznała, że zapewne znowu pomyliła jakieś składniki.
***
Pobudka nie była zbyt przyjemna. Głowa ją bolała, w oczy świeciło słońce, a kamienie wbijały się w plecy...
-Co jest?- Jules podniosła się, choć kosztowało ją to dużo wysiłku. Rozejrzała się dookoła. Parsknęła histerycznym śmiechem. Takie rzeczy się nie działy! Nie miały prawa się dziać! Siedziała w jakimś cholernym lesie, na cholernym pustkowiu! Wokoło ani żywej duszy. Martwej z resztą też nie. Wstała, zauważając z irytacją, że ubrudziła spodnie. Otrzepała się z liści i gałązek. Leżała na polnej drodze. Wciąż nie wierzyła, że to się dzieje. Nie mogła w to uwierzyć. Musiała mocno walnąć się w głowę, gdy mdlała. To było jedyne, rozsądne wyjaśnienie. A teraz ma halucynacje! Po prostu zaraz się obudzi. Już za momencik...
Jules stała na środku drogi, aż usłyszała... coś. Nie wiedziała co. Obróciła się na pięcie. Wprost na nią galopowali jeźdźcy na koniach! Wrzasnęła, spanikowana. Nim zdążyła skoczyć w jakieś krzaki, albo zwyczajnie zejść z drogi, otoczyli ją ciasnym kręgiem. I wycelowali w nią włócznie.
-Cholera!-krzyknęła, podnosząc ręce do góry. Jeźdźcy ubrani byli w zbroje. Jules pomyślała, że jak na halucynację, to jest to kiepska wersja Władcy Pierścieni. Przełknęła ślinę. Może powinna nadziać się na włócznię? Może wtedy by się obudziła? Jednak szybko odrzuciła ten pomysł, widząc tępe zakończenie włóczni. Może i mogłaby się zabić, ale pewnie byłoby to bardzo bolesne doświadczenie.
-Kim jesteś i co tu robisz? -usłyszała głos zza pleców. Obróciła się. Powoli.
-Jestem Jules. Z Nowego Jorku-dodała spokojnie, choć nie czuła w sobie spokoju.
-A gdzie niby jest ten cały Nowy Jork?-zapytała jej rozmówca. Włócznie wciąż wycelowany były w nią.
-To miasto w stanie Nowy Jork. W Ameryce-dodała, jakby to coś wyjaśniało. Okazało się, ze nic nie wyjaśnia. Zamiast tego wojownicy po krótkich sporach zabrali Jules ze sobą. Uznali, że oddadzą ją dowódcy. Niech on rozwiąże ten problem.
Jules miała związane ręce i siedziała w siodle. Posadzili ją na konia, choć Jules nie umiała jeździć konno. Uprzedzała, z resztą. Nikt jej nie słuchał. Wpatrywała się w wojowników, zaczynając się zastanawiać, czy to czasem nie zbyt realistyczne jak na halucynację. A może popadała w obłęd? Matt, po tym jak go zostawiła, nazwał ją wariatką. Rodzice też tak powiedzieli, gdy usłyszeli o zerwaniu. Może mieli rację? A to wszystko jest wytworem jej chorej wyobraźni? Bo jak inaczej mogła to wyjaśnić?
Gdy Jules zamartwiała się tym, czy jest aby na pewno zdrowa na umyśle, oddział wjechał do obozu. Jules nigdy nie widziała czegoś takiego. Na filmach obozy wyglądały mniej... brudno. A tu? Wszędzie błoto, zapach koni, wylewana brudna woda, a także brak toalet, czy...
-Złaź!-usłyszała. Skrzywiła się i zsunęła z siodła. Nikt nie kwapił się by jej pomóc. Zaprowadzono ją do największego namiotu, w centrum. Wprowadzono do środka. Żołnierz, który był z nią, ukłonił się już w wejściu. Uderzył Jules w plecy, a dziewczyna się zgięła, rozumiejąc aluzję. Trwała w tej pozie przez chwilę, aż ktoś chwycił ją za ramiona i zmusił do wyprostowania. Wpatrywały się w nią ciemne jak noc oczy. Osadzone w ogorzałej twarzy, o symetrycznych proporcjach, z cieniem zarostu na policzkach.
-Co to ma być?-warknął mężczyzna. Jules skuliła się mimowolnie na dźwięk tego głosu. Nawykłego do wydawania rozkazów i wrzeszczenia w czasie bitwy. Głosu mocnego i władczego.
-Dowódco, znaleźliśmy ją. Pałętała się na trakcie. Możliwe, że jest szpiegiem-dodał żołnierz.
-Wolnego!-krzyknęła Jules.-Nie jestem szpiegiem!-ciemna brew uniosła się do góry. Jules skrzywiła się.-Wiem jak to brzmi, ale serio! Nie jestem stąd. Nie wiem gdzie jestem! Co to za kraj?
-Mówisz, że była na trakcie? -Jules została zignorowana. Warknęła coś przez zęby, ale wolała na razie milczeć.
-Tak, w połowie drogi do Cytadeli-zostawili Jules w wejściu, a sami zajęli się omawianiem... czegoś. Jules nie wnikała. Przyjrzała się wystrojowi. Cóż, dowódca z pewnością był bogaty. Skóry, futra i wszelkie wygody, które można było sobie zapewnić w takim świecie. Rozglądała się. Dojrzała stół i mapy. Podeszła do nich, wciąż ignorowana. Zagapiła się na nic niemówiące jej nazwy krain i miast. W ogóle, przedstawiony kontynent nie przypominał jej żadnego, znanego... Znalazła Cytadelę. Odszukała trakt. Nie było to trudne. Mapa była doskonale sporządzona, choć chyba rysowana ręcznie. Czyli druku też nie mieli...
-Ktoś ci pozwolił to oglądać?-Jules krzyknęła, gdy za jej plecami rozległ się głos dowódcy.
-Tylko patrzę gdzie jestem-mruknęła. Obróciła się. Ten mężczyzna z pewnością mógł straszyć samym wyglądem. Choć na pewien nieokrzesany sposób był przystojny... Jules chciała sobie przyłożyć. Musiała się stąd wydostać.
-Kim jesteś?
-Mówiłam: mam na imię Jules-prychnęła. Ciemne oczy miotały błyskawice. Chyba nieopatrznie nadepnęła na odcisk temu mężczyźnie. Ale w sumie niewiele miała do stracenia. W końcu to i tak halucynacja.
-Co to w ogóle za imię?-mruknął, odwracając się.-Siadaj-warknął, wskazując jej krzesło. A przynajmniej coś, co zapewne krzesłem miało być. Opadła na siedzisko z westchnieniem.
-Co teraz?-zapytała. Traciła powoli cierpliwość.
-Powinienem cię zabić. W końcu możesz być szpiegiem-Jules przełknęła ślinę. Wiedziała, że od tej rozmowy zależy jej życie.
-Ale nim nie jestem-powiedziała drżącym głosem. Była przerażona! Co on z nią zrobi?
-Tak? To co robiłaś na trakcie?
-A skąd ja mam to wiedzieć?!-wrzasnęła. W końcu nerwy jej puściły.-Jedyne co zrobiłam, to zemdlałam i co? I jestem tutaj!-chciała zamachać rękami, ale wciąż była związana.
-Więc nie jesteś stąd...-przyglądał jej się tymi przepastnymi oczami. Jules czuła się nieswojo pod tym badawczym spojrzeniem. Jakby zaglądał wprost do jej duszy.
-Nie. Nie jestem-potaknęła, nagle czując się śmiertelnie zmęczona.-Ja chcę tylko do domu...-szepnęła, czując napływające do oczu łzy. Mężczyzna wstał i przeszedł się po namiocie. Wyglądał imponująco. Ale Jules chciałaby być teraz w ramionach swojego byłego, całkowicie normalnego, faceta.
-Oddam cię w ręce Wieszczki. Ona zdecyduje co z tobą zrobić-oznajmił po niemożliwie długiej chwili ciszy. Jules jęknęła.
-Gdzie jest ta cała wieszczka?-zapytała zrezygnowanym tonem.
-Wieszczka mieszka w Lesie Pradawnych. To tam się udamy. Za jakiś czas...
-A czemu nie teraz?-zapytała Jules.
-Gdyż tak postanowiłem-odparł, ignorując wściekły wzrok Jules.-Zostaniesz tutaj-podszedł do niej i rozciął jej więzy.-Ale nie wychodzisz stąd beze mnie, czy to jasne?
-Tak-warknęła. Co za arogancki dupek!-Kim ty niby jesteś?-mruknęła, rozcierając nadgarstki. Mężczyzna właśnie wychodził z namiotu. Zatrzymał się i lekko przechylił głowę.
-Jestem Edan, ale masz się do mnie zwracać "panie" -oznajmił. Jules przezornie nie odezwała się słowem. Gdy Edan opuszczał namiot, obiecała sobie, że przy pierwszej okazji ucieknie.
-Co to w ogóle za imię?-mruknął, odwracając się.-Siadaj-warknął, wskazując jej krzesło. A przynajmniej coś, co zapewne krzesłem miało być. Opadła na siedzisko z westchnieniem.
-Co teraz?-zapytała. Traciła powoli cierpliwość.
-Powinienem cię zabić. W końcu możesz być szpiegiem-Jules przełknęła ślinę. Wiedziała, że od tej rozmowy zależy jej życie.
-Ale nim nie jestem-powiedziała drżącym głosem. Była przerażona! Co on z nią zrobi?
-Tak? To co robiłaś na trakcie?
-A skąd ja mam to wiedzieć?!-wrzasnęła. W końcu nerwy jej puściły.-Jedyne co zrobiłam, to zemdlałam i co? I jestem tutaj!-chciała zamachać rękami, ale wciąż była związana.
-Więc nie jesteś stąd...-przyglądał jej się tymi przepastnymi oczami. Jules czuła się nieswojo pod tym badawczym spojrzeniem. Jakby zaglądał wprost do jej duszy.
-Nie. Nie jestem-potaknęła, nagle czując się śmiertelnie zmęczona.-Ja chcę tylko do domu...-szepnęła, czując napływające do oczu łzy. Mężczyzna wstał i przeszedł się po namiocie. Wyglądał imponująco. Ale Jules chciałaby być teraz w ramionach swojego byłego, całkowicie normalnego, faceta.
-Oddam cię w ręce Wieszczki. Ona zdecyduje co z tobą zrobić-oznajmił po niemożliwie długiej chwili ciszy. Jules jęknęła.
-Gdzie jest ta cała wieszczka?-zapytała zrezygnowanym tonem.
-Wieszczka mieszka w Lesie Pradawnych. To tam się udamy. Za jakiś czas...
-A czemu nie teraz?-zapytała Jules.
-Gdyż tak postanowiłem-odparł, ignorując wściekły wzrok Jules.-Zostaniesz tutaj-podszedł do niej i rozciął jej więzy.-Ale nie wychodzisz stąd beze mnie, czy to jasne?
-Tak-warknęła. Co za arogancki dupek!-Kim ty niby jesteś?-mruknęła, rozcierając nadgarstki. Mężczyzna właśnie wychodził z namiotu. Zatrzymał się i lekko przechylił głowę.
-Jestem Edan, ale masz się do mnie zwracać "panie" -oznajmił. Jules przezornie nie odezwała się słowem. Gdy Edan opuszczał namiot, obiecała sobie, że przy pierwszej okazji ucieknie.
~*~
Tak sobie machnęłam. Z nudów. Bo mam dzień wolny i zamiast pisać pierwszy rozdział pracy magisterskiej, napisała opowiadanie. Nawet nie Czar-Łowczynię, ale właśnie to. Bliżej nieokreślonego gatunku, czy jakkolwiek to nazwać... Cóż, jak to ja, przeżywam (kolejny) kryzys twórczy. Zwłaszcza, że mam dużo do zrobienia. Mam wrażenie, że jak masz za dużo na głowie, to odechciewa Ci się robić cokolwiek! A jak nie masz nic do zrobienia, to nie możesz się zmobilizować... Hm... co za okropna sprzeczność! No ok, jest późno, nie ma co wysilać szarych komórek... Wracam do powieści xD
Pozdro!
K.L.
Myślałam, że to one-shot, ale zapowiada się na ciąg dalszy. xD
OdpowiedzUsuńNie ma to jak magiczne borówki, cha, cha!
Ech, a w życiu tak to właśnie jest, że kiedy trzeba coś robić, to się robi wszystko, byle nie to. x_x Uch.